Film, który opisuję opowiada o Aladennie, dyktatorze kraju Waidya ( czy tylko mi nazwa "władyja" kojarzy się trochę z władzą), który podczas wizyty w USA zostaje pozbawiony swojej władzy. Staję się szarym obywatelem Ameryki, a jego celem zostaje odzyskanie władzy i zapobieżenie wprowadzeniu demokracji w jego kraju.
"Dyktator" L.Charlsa skłonił mnie do takiej refleksji. Już przed seansem czułam, że święci się coś niedobrego. Znajomi ostrzegali, humor pokroju "Borata" może Ci się nie spodobać. Co mi tam! - pomyślałam- jeśli nie spróbuję to się nie dowiem. No i co mi z tego przyszło? Nie potrafię jednoznacznie określić, mojego zdania o tym filmie. Po pierwsze znajomi mieli rację, ten humor to zupełnie nie moja bajka. Uśmiechnęłam się kilka razy. Jak dla mnie za dużo było jednak wszechobecnej śmieszności. Każdy dialog, każda scena, słownie wszystko w tym filmie było nie poważne. Wiem, komedie tak mają, ale ta nie dawała chwili wytchnienia. Żart trzeba przetrawić, wyśmiać go do końca. Tu nie było na to czasu, może dlatego, że większość tych żartów nie była specjalnie ambitna.
Jest jednak coś co zasługuję na uwagę. Jest to całkiem dobra parodia współczesnego świata. Mamy XXI wiek, ale dyktatury wciąż cieszą się powodzeniem. Dla społeczeństwa europejskiego czy USA jest to nie do pomyślenia. Czy więc wyobrażenie dyktatora Aladeena, nie jest odzwierciedleniem naszego postrzegania przywódców takich państw? Czy ten film nie robi przypadkiem dobrej propagandowej roboty? Aladeen straszy świat bombą atomową, która w rzeczywistości właściwie nie istnieje. Od razu kojarzy się nam to z Koreą Płn. i Kim Dzong Ul-em. Media, politycy zapewniają, że Korea nie jest zagrożeniem. Jak jest naprawdę, wiedzą tylko Ci którzy muszą. Takie prześmiewcze przedstawienie dyktatora z pewnością pomaga uspokajać społeczeństwo. Nie chce oczywiście siać paniki. Nie mam na myśli tego, że grozi nam niebezpieczeństwo.Pewnie nie, ale żeby zapobiegać różnym teoriom lepiej pokazywać ludziom dyktatorów jak ostanie lebiody, które nie potrafią sprawnie przejść z pokoju do pokoju bez zrobienia niczego głupiego.
Nie obrywają na szczęście tylko dyktatorzy, obrywa też USA. Obrywa demokracja. Komentatorzy polityczni, ich głęboka interpretacja nic nie znaczących zachowań. Reżyser pozwolił na żarty rasistowskie, na wyśmiewanie 9/11 i terroryzmu. Tak jak zwróciłam na to uwagę wcześniej, wyśmiane zostało wszystko co kojarzy się z czymkolwiek. Tak wiem, że to zdanie nie ma sensu, ale to tak jak momentami humor tego filmu.
Zadałam sobie pytanie, czy warto było obejrzeć ten film. Moja odpowiedź brzmi tak, trzeba jednak trochę go sobie po seansie przemyśleć. Czasami fajnie zobaczyć coś co poprawność polityczną ma w głębokim poważaniu. Dodałabym jednak coś co dałoby temu więcej klasy. Ale to tylko ja. Po prostu po 20 minutach nie dziwiło mnie już nic, żarty były coraz prostsze. A tego nie lubię.
Na plus działa też gra aktorska Cohena. Ten arabsko-angielski akcent i ta mimika. Nie ma co, wczuł się w rolę. Co do A.Faris to wyszedł jej taki straszny film 6. Ta sama twarz, ciągle ta sama postać, no dobra miała inną fryzurę i imię, ale to chyba tak dla niepoznaki. Pozostałe postacie nie było ani super dobre, ani super złe. Znośnie i bez rewelacji.
Postanowiłam też, że niedługo na blogu pojawi się post na temat mojego ukochanego filmu o tym samym tytule. "Dyktator" Ch.Chaplina to też parodia prawdziwego dyktatora. Też jego wyśmianie. Tamten humor i podejście do tematu było jednak całkowicie inne.
Wasza LLL
0 komentarze: